Generał Daimos
Oc coś się popsuło z obrazkiem :(

Przyznam szczerze, że sam nie wiem, po co piszę tę recenzję. Ci, którzy Generała Daimosa widzieli, jej nie potrzebują, pozostali mają marne szanse na nadrobienie braków. Cóż, niech młodzież zobaczy, na czym się starsze (ehm…) pokolenie wychowywało.

Ale zacznijmy jak należy, czyli od początku. Źli i okrutni kosmici napadli na naszą ukochaną Ziemię. Ich przewaga technologiczna jest oczywista, obrona planetarna rozsypuje się w proch. Jedynym ratunkiem jest ostatni cud ziemskiej myśli technicznej, wielki robot bojowy Daimos i jego młody pilot, Kazuya Ryuuzaki. Wspierany przez grupę wiernych przyjaciół, niepomny na przeciwności piętrzone przez szefa obrony planetarnej, ofiarnie spełnia swój obowiązek względem ludzkości.Ale nie tylko: prawdziwym celem Kazuyi jest stworzenie świata, w którym wraz ze swą ukochaną Eriką, księżniczką kosmitów i siostrą głównodowodzącego ich armii na Ziemi, mógłby żyć w pokoju. Świata harmonijnej koegzystencji obu ras.

Czas na trochę analizy warsztatowej: Fabuła – boleśnie prosta. Klasyczne romansidło science­‑fiction z dużą ilością wybuchów i scen w stylu „wyciskacz łez”. Brak jakiejkolwiek głębi. Grafika – a czego tu się spodziewać? Spójrzcie na datę powstania. Jak na tamte czasy, pewnie była wysokiej jakości, ale przy dzisiejszych standardach prezentuje się cokolwiek prymitywnie. Muzyka – tutaj nie ma się do czego przyczepić. Piosenka z czołówki to prawdziwy hit, reszta jej nie ustępuje. Podsumowując: Generał Daimos jest produktem swoich czasów, jednowątkowy, łatwy w odbiorze, nie najlepszy technicznie.

No i co z tego? To jest Daimos, świętość, relikwia. Niedociągnięcia techniczne nic nie znaczą. Egipskie malowidła też mają zachwianą głębię i grę światła. Niech się schowa grafika komputerowa i ponadczasowe przesłania.




Elfen Lied
Oc coś się popsuło z obrazkiem :(

Na początku słowo ostrzeżenia: Elfen Lied nie jest propozycją dla nieodpornych; świat, w którym żyjemy, jest pełen okrucieństwa, które tutaj przedstawiono bez osłon czy łagodzenia. Z tego powodu jedni mówią o tej serii „obrzydlistwo”, a inni – „wyrzut sumienia”. A rozlew krwi to dopiero niewinny początek.

Kouta – świeżo upieczony absolwent liceum – przybywa studiować do miasta, w którym mieszka jego dawno nie widziana kuzynka Yuka. Dziewczyna ewidentnie bardzo go lubi – i w dodatku ma być jego koleżanką z roku. Kouta zamieszkuje w małym, zamkniętym już pensjonacie (należącym do rodziny Yuki), a w zamian ma zająć się jego sprzątaniem. Zrządzeniem losu już w pierwszych chwilach po przyjeździe chłopaka, podczas spaceru po plaży, Kouta i Yuka natykają się na dziwną dziewczynę, nagą jak ją matka rodziła i mówiącą jedynie „Nyuu”. Na głowie Nyuu (bo tak ją nazywają) ma dwa niewielkie rogi… To spokojne spotkanie na plaży jest z pewnością zaskoczeniem dla widza, który rozpoznaje w Nyuu Lucy – tajemniczą, krwiożerczą i obdarzoną telekinetycznymi zdolnościami istotę, której ucieczka ze strzeżonego, przypominającego fortecę kompleksu (połączona z rzezią dziesiątków uzbrojonych po zęby strażników) rozpoczyna pierwszy odcinek. Skąd ta nagła odmiana? Czemu Kouta tak gorliwie opiekuje się zupełnie obcą dziewczyną? Skąd tak naprawdę uciekła Nyuu i czemu władze tak desperacko chcą ją zgładzić? Historia gmatwa się z każdą upływającą chwilą.

Trzynaście odcinków trzyma widza w napięciu, stopniowo odsłaniając historię dramatu pierwszych przedstawicieli nowej rasy, zmienionych w króliki doświadczalne. Historię dramatu odrzuconych, pozbawionych miłości dzieci, stających się ofiarami własnego gniewu na oczywistą niesprawiedliwość, będącą ich udziałem. Historię, której bohaterowie zataczają koło, by znów stanąć twarzą w twarz. Historię o tym, jak jedno niewinne kłamstwo może złamać życie wielu ludzi. Historię tego, ile warte może być jedno krótkie „przepraszam”. A przecież główny wątek to jeszcze nie wszystko, będziemy bowiem mieli okazję poznać rzucającą cień na toczące się wydarzenia przeszłość kilkorga bohaterów drugoplanowych. Aż trudno uwierzyć, że wszystko to udało się zmieścić w ledwie trzynastu odcinkach! Na dodatek mamy zakończenie, o którym fani serialu dyskutują bez końca, spierając się o to, co właściwie się stało…

Manga autorstwa Lynn Okamoto nie należy raczej (od strony artystycznej) do dzieł wybitnych, i miałem pewne obawy co do tego serialu. Jednakże efekt pracy Seijiego Kishimoto (odpowiedzialnego za projekty postaci) mile mnie zaskoczył, mimo że pewne przerysowania – spadek po mandze – pozostały. Całość jest narysowana sprawnie, z uwagą dla detalu… Z początku zdziwiony byłem liczbą zbliżeń postaci, jednak ta tajemnica wyjaśniła się, gdy zaczęły pojawiać się wersje DVD – to, co w Japonii wyemitowano w TV, było zwyczajnie obciętą wersją wydania szerokoekranowego. Uwagę zwraca też świetnie dobrana, bardzo nastrojowa muzyka; piosenka tytułowa śpiewana jest po łacinie. W serii pełno jest ciekawych zapożyczeń, zdradzających fascynację twórców szeroko pojętą kulturą niemiecką. Tytuły odcinków są niemieckie, zaś przepiękna animacja początkowa bardzo wyraźnie nawiązuje do prac Gustava Klimta (zwłaszcza np. Pocałunku). Sam tytuł serii zapewne pochodzi z tak samo zatytułowanej pieśni ze zbioru autorstwa dziewiętnastowiecznego poety romantycznego, Eduarda Friedricha Mörike. Wciąż wydawana manga i niewątpliwy sukces – także sukces licencyjny za granicą – oraz rodzące dyskusje zakończenie każą przypuszczać, że z czasem zobaczymy kontynuację tej ciekawej, choć ponurej i ogromnie kontrowersyjnej serii.




Neon Genesis Evangelion
Oc coś się popsuło z obrazkiem :(

Od straszliwej katastrofy, zwanej Drugim Uderzeniem (Second Impact), w której śmierć poniosła połowa ludzkości, minęło 15 lat. Na Ziemi pojawiają się tajemnicze, niszczycielskie byty, nazywane Aniołami. Ich celem jest Tokio­‑3, a dokładniej – „coś" ukrytego w kwaterze głównej organizacji NERV. Wrażliwy i niepogodzony ze sobą piętnastoletni Shinji Ikari przybywa do Tokio­‑3, wezwany przez swego ojca, szefa NERVu. Jednak nie chodzi tu o rodzinne spotkanie – Shinji spełnia warunki umożliwiające mu pilotowanie Evangeliona – ogromnego, biomechanicznego robota. Evangeliony są jedyną nadzieją na skuteczną walkę z Aniołami, same jednak mogą stanowić śmiertelne niebezpieczeństwo, wymykając się spod kontroli swych twórców… Shinji początkowo odmawia, szybko jednak okoliczności zmuszają go, by zasiadł za sterami Evangeliona. Oprócz niego pilotem jest także wyciszona i dziwna Rei Ayanami, a jakiś czas później do zespołu dołącza stanowiąca jej całkowite przeciwieństwo, gwałtowna i pewna siebi e Asuka.

Do pewnego momentu wydaje się, że akcja będzie rozwijać się według schematu „dzielni młodzi bohaterowie przezwyciężają swoje słabości i ratują świat”. Jednak ani słabości nie są takie łatwe do przezwyciężenia, ani też ratowanie świata nie da się sprowadzić do likwidacji kolejnych Aniołów. Czym są Anioły, skąd przychodzą i jaki jest ich prawdziwy cel? A jaki jest prawdziwy cel organizacji NERV i Gendou Ikariego? Od pewnego momentu cała opowieść zmienia się w skomplikowaną konstrukcję, w której trudno oddzielić to, co dzieje się naprawdę, od wyobrażeń i złudzeń, jakim podlegają bohaterowie…

Od razu powinnam zaznaczyć, że daleko mi do zachwytu tą serią. Ciekawy i niebanalny pomysł został utopiony w mistycznym sosie w stopniu poważnie utrudniającym odbiór przesłania. O ile oczywiście to anime ma jakieś przesłanie – piętrzące się pod koniec tajemnice całkowicie zaciemniają obraz. Nie będzie wielkim spoilerem, jeśli zdradzę, że możliwe są całkowicie różne interpretacje finałowych sekwencji, a żadna z nich nie jest bardziej prawdopodobna od innych. To, że seria zyskała status „kultowej” wskazuje, że wielu osobom taka budowa zakończenia odpowiada – dla mnie stanowi największą słabość Neon Genesis Evangelion. Nie wymagam, by na koniec ktoś wygłosił szkolny wykład z ilustracjami, tłumacząc, o co chodziło. Odrobina tajemnicy, otwarte pytania, nie zamknięte wszystkie wątki – to bywa ciekawe. Jednak tutaj proporcje zostały wyraźnie zachwiane. Pisząc wprost: nie da się zrozumieć w żaden sposób, co właściwie dzieje się w dwóch ostatnich odcinkach. Jeśli ktoś jest w stanie to za akceptować, to w porządku, jed nak mnie to bardzo przeszkadzało.

Gdybym jednak miała napisać, o czym według mnie opowiada Neon Genesis Evangelion, napisałabym, że o niemożności porozumienia się. Nie tylko z Aniołami, które zdają się być świadome i dążyć do jakiegoś celu, ale przede wszystkim z innymi ludźmi. Niezrozumieniem nasycone są właściwie wszystkie relacje między postaciami, tak wrogie, jak i przyjacielskie. Bohaterowie „rozmijają się" mimo prób nawiązania kontaktów, zbudowania jakichś więzi… Na pewno ma na to wpływ fakt, że właściwie wszystkie postacie są w jakiś sposób okaleczone psychicznie po traumatycznych przejściach. Seria jest wysycona intensywnymi emocjami, chwilami do granic histerii, co bywa męczące, ale niewątpliwie fascynuje.

Trudno natomiast powiedzieć cokolwiek złego o stronie technicznej. Grafika jest piękna, obcość Aniołów i Evangelionów doskonale oddana i od strony wizualnej patrzyłam na Neon Genesis Evangelion z prawdziwą przyjemnością. Także muzyka jest naprawdę dobra, a czołówkę ze śpiewaną przez Yoko Takahashi Zankoku na Tenshi no Thesis zaliczam do najlepszych znanych mi openingów.




Yattaman
Oc coś się popsuło z obrazkiem :(

Azaliż istnieje ktoś, kto nie pamięta animowanego arcydzieła wszech czasów, emitowanego niegdyś wielokrotnie przez naszą panią Polonię 1, z jego wdzięcznym włoskim dubbingiem i nowatorską grafiką? Nie pamiętacie? Zaprawdę powiadam wam, nie wiecie, co straciliście, albowiem to posiadające w sobie wielką głębię anime o mechach na zawsze zapadło w świadomość tych, którym dane było obejrzeć choć jeden odcinek jego!

Nie przejmujcie się, proszę, recenzentką. Jej tylko leciutko odbija, ale obawiam się, że żeby napisać recenzję czegoś takiego, jak Yattaman, nie można być zupełnie normalnym. Choćby dlatego, że wydaje się, iż seria przeznaczona była dla niewyżytych przedszkolaków. Przy okazji prosiłabym o wyrozumiałość dla wszelkich nieścisłości, które z całą pewnością w recenzji się pojawią – pamięć już nie ta… Ale po kolei.

W zasadzie powinnam zacząć od przedstawienia fabuły, ale niestety, to zadanie całkowicie mnie przerasta. Fabuła? A co to jest fabuła? Chociaż – może uda się wyskrobać zdanie czy dwa. Po pierwsze: mamy dwójkę głównych bohaterów. Nieskazitelnych, rzecz jasna – do tego stopnia, że gdy mówią, w ich oczach pojawiają iskierki, a zęby lśnią w promieniach słońca – dosłownie! Zawsze się zastanawiałam, gdzie zaopatrują się w soczewki kontaktowe i czym myją zęby… O ile to nie sztuczna szczęka. To chyba forma pierwotna „prawa luminescencji bojowej”, które twierdzi, że każdy pozytywny bohater w wystarczająco podniosłym momencie zaczyna świecić. Bohaterowie owi, chłopak i dziewczyna, budują gdzieś w ukryciu wielkie roboty, które służą, jakżeby inaczej, do walki ze Złem. A walczyć jest z czym, oj jest… Na Ziemię przybył bowiem tajemniczy i straszliwy Dokuro­‑bei. Kim jest? Nie wiadomo. Dlaczego nazywa się tak dziwnie? Mnie nie pytajcie, ja też jestem ciekawa, jak było w oryginale. W każdym raz ie istota ta najęła sobie do p omocy złoczyńców, zwanych Trójką Drombo. Dowodzi nią Miss Dronio, złośliwa hetera w obcisłych ciuszkach (których co odcinek zostaje malowniczo pozbawiona), a nieszczęsny Bojakki, skądinąd technik­‑złota rączka, i równie paskudny jak on Tonzler, grzecznie pozwalają, aby nimi pomiatała, w zamian za to przy każdej okazji obmacując ją w najlepsze (czy to freudowskie?). Podłe i niegodziwe trio ma za zadanie odnaleźć zagubione odłamki kamienia Dokuro – i prawdę mówiąc, ja na ich miejscu po dwóch odcinkach rzuciłabym tę robotę w diabły. Jak bowiem wygląda przebieg przeciętnego takiego zadania?

Po pierwsze: zawiązanie akcji, czyli sklep. Fundusze na zbudowanie bojowego robota trzeba zarobić, więc Trójka Drombo otwiera taki czy inny interes, opierający się na oszukiwaniu naiwnych klientów. Klienci niestety prędzej czy później doznają oświecenia i nieszczęśni źli uciekać muszą na zaplecze, gdzie czeka już na nich wiadomość od szefa, określająca potencjalną lokalizację kamienia Dokuro. Wiadomość ta efektownie wybucha (pozbawiając Miss Dronio ciuszków po raz pierwszy), a nasi antybohaterowie ratują życie, uciekając przed rozwścieczonym tłumem swoim nowiutkim, hiper­‑niezawodnym robotem bojowym – tak, dokładnie tym, który z całą pewnością będzie w stanie pokonać Yattamana! W tym samym czasie dzielni bohaterowie pozytywni zupełnie przypadkiem trafiają na miejsce pracy Trójki Drombo i również zupełnie przypadkiem podsłuchują przekazywane przez Dokuro­‑beia informacje. Pędzą więc do swojej kwatery po własnego robota (psa, pelikana, słonia czy co tam się trafi w danej serii), a by doścignąć złoczyńców i unie możliwić im krzywdzenie niewinnych ludzi oraz zdobycie kamienia.

Po drugie: punkt kulminacyjny, czyli walka robotów. Nasza ulubiona Trójka Drombo przybywa we wskazane miejsce, gdzie rzeczywiście znajduje przedmiot przypominający poszukiwany artefakt. Przedmiot ten zazwyczaj jest dla kogoś Bardzo Ważny, więc żeby go zdobyć, nieodmiennie muszą zrobić komuś większe czy mniejsze świństwo. Lecz gdy pewni wygranej szykują się do zwycięskiego manewru…
- To ja, Yatta Jeden!
- A to ja, Yatta Dwa!
... Rozlega się z ogromnego robota. Mówią jeszcze coś na temat walki ze złem czy innej Miłości i Sprawiedliwości, ale na bogów, nie wymagajcie, żebym to pamiętała! Plus atakują przy pomocy jojo (nie pytajcie…). Oznajmieniu obecności Tych Dobrych zawsze towarzyszą wyszukane pozy i wspomniane już wyżej błyski (bez nich to już nie byłoby to samo!). Cóż robić? Trójka Drombo, obawiając się kary, którą może wymierzyć im surowy pracodawca, wysyła do walki swoje najnowsze mechaniczne dzieło. Nie wiedzieć czemu, nigdy nie przychodzi im do głowy, by zaopatrzyć je w autopilota czy chociaż zdalne sterowanie – siedzą biedacy w środku, podczas gdy Yatta­‑duet przygląda się wszystkiemu z bezpiecznego miejsca (tchórze! I gdzie ta sprawiedliwość niby?). Walka przebiega z reguły niezwykle dramatycznie i z przewagą naszego ulubionego tria, przy czym nieodzownym jej elementem jest wpadanie na siebie członków Trójki Drombo w różnych konfiguracjach – zawsze rzecz jasna zawierających pannę D., która ma czym oddychać, więc upadki k olegów świetnie buforuje. Zazwyczaj również na pole bitwy rzucane są Roboty Niespodzianki Tygodnia – takie malutkie, a za to bardzo liczne urządzonka, w każdym odcinku inne. Są urocze, zapewniam! Za każdym razem robociki Yattamana świetnie dopasowują się do robocików tria tak, że powstaje oddzielna mini­‑historyjka z ich udziałem… To jest początek końca. Yattaman w ten czy inny sposób zawsze bowiem wygrywa, a robot wybudowany przez Bojakkiego wybucha, pozostawiając po sobie efektowny grzybek formujący się w kształt czaszki. Zapytam jeszcze raz: gdzie tu, do licha ciężkiego, sprawiedliwość?!

Po trzecie: rozwiązanie akcji, czyli okrutna kara. Odważny Yattaman, który przez całą walkę krył się gdzieś daleko, oddaje prawowitym właścicielom ukradziony przedmiot – nie kamień Dokuro, oczywiście. A co z Miss Dronio, Bojakkim i Tonzlerem? Uciekają co sił w nogach na potrójnym rowerku, odarci z większej części garderoby (znowu!). Ale to nie koniec ich opowieści… Zawsze bowiem słyszą w końcu złowieszczy głos Szefa… Owszem, to nie był kamień Dokuro, lecz i tak spotkać ich musi zasłużona kara! Przypieczenie ogniem, podtopienie w bajorku czy też inne wymyślne tortury – pomysłowość tajemniczej istoty nie zna granic. „Idź do diabła, Dokuro­‑bei!” – krzyczy trio, lecz wygląda na to, że bezrobocie musiało być wówczas niemal takie, jak w dzisiejszej Polsce, gdyż roboty nie zmieniają i w następnym odcinku znów przystępują do poszukiwania kamienia…

Anime opiera się ściśle na określonym wyżej schemacie i o żadnych odstępstwach nie może być mowy. Źle? Skądże znowu, tu właśnie leży cały jego urok! W każdym momencie wiemy, co zaraz nastąpi i czym zakończy się odcinek – nie znamy jedynie subtelnych niuansów w rodzaju Robotów­‑Niespodzianek czy też kary wymierzonej opryszkom. Możemy się również spodziewać wciąż tych samych gagów, opierających się głównie na podpieczeniu kogoś przez wybuch, wgniataniu w ziemię, obmacywaniu lub innych radosnych rozrywkach tego typu. Nawet bajerki typu świnki­‑robota, wspinającej się na palmę w momencie, gdy Miss Dronio pochwali Bojakkiego za dobrą robotę („nawet świnka potrafi wejść na drzewo, kiedy jest chwalona!”), powtarzają się regularnie. I to jest właśnie piękne! Anime jest tak powtarzalne, schematyczne i głupie (tak pod względem akcji, jak i prezentowanego poziomu humoru), że wprost nie można oprzeć się jego specyficznemu urokowi. Ta prymitywna grafika, ta muzyka, ten włoski dubbing… Kto z nas jako dziecko nie śledził p oczynań bohaterów i nie czekał z niecierpliwością na kolejny, niemal identyczny odcinek? A kto teraz nie pękałby ze śmiechu, gdyby obejrzał Yattamana po raz kolejny? Ja przyznaję pierwsze miejsce w kategorii „najbardziej głupawkogenne anime wszech czasów”, tak z sentymentu, jak z zupełnie subiektywnej oceny jakości – jest bowiem tak tragiczne, że aż cudowne!




Green Green
Oc coś się popsuło z obrazkiem :(

Hanaoka Gakuen to ulokowana w mieście szkoła dla dziewcząt. Kanenone Gakuen to ulokowana na wsi szkoła dla chłopców. Obie placówki planują przekształcenie w zwykłe szkoły koedukacyjne, być może poprzez połączenie. W ramach pilotażu latem do Kanenone Gakuen przyjeżdża na miesięczny „test” autokar pełen dziewcząt z Hanaoka Gakuen. Niestety, rzeczywistość odbiega od ich wyobrażeń: wprawdzie położona wśród gór, w lesie, szkoła to z pozoru sielskie miejsce, jednak jej uczniowie to bardziej banda zboczeńców, niż grupka łagodnych bishounenów... Na dodatek tuż po przyjeździe w autobusie tajemniczo pojawia się żywiołowa Midori Chitose i z miejsca rzuca się na szyję wydelegowanego do powitania gości Yuusuke Takazakiego, krzycząc „Wreszcie cię odnalazłam!”. Spośród dziewcząt tylko Reika Morimura wydaje się wiedzieć, kim jest przybyszka, w której karcie – nie wiedzieć czemu – jako datę urodzenia wpisano… 14 sierpnia 3003 roku! Jednak w jakiś dziwny sposób wszystkie dziewczęta po kolei (poza Reiką) „przypominają sobie” o Midori jako o koleżance z klasy.

Przez dwanaście odcinków śledzić będziemy codzienne szkolne zajęcia oraz nieustanne „podchody” (czytaj: próby podglądania, obmacywania itd. itp.) w wykonaniu trójki zboczonych kumpli Yuusukego – Hikaru Ichibanboshiego, Ijuina „Bachi Guu” Tadatomo oraz Tenjina Taizou. Podchody zazwyczaj kończące się spektakularną porażką. Na tym tle relatywnie normalny Yuusuke wypada nieźle, nic więc dziwnego, że – mimo obecności nieskrępowanie deklarującej swoje uczucia wobec niego Midori – szybko zaskarbia sobie sympatię kilku dziewcząt, w tym chorowitej Sanae i podziwianej przez wszystkich Futaby Kutsuki… Kim jest Midori i kogo wybierze Yuusuke? Czy zboczonej trójce uda się chociaż popodglądać dziewczęta w kąpieli? Czy eksperyment z połączeniem szkół ma jakiekolwiek szanse powodzenia?

Każdy potencjalny widz musi się przygotować na fenomenalną dawkę fanserwisu. Niestety doskonale widać pochodzenie tej serii – opartej o grę komputerową, hentajowy „symulator randek”. I nie chodzi tylko o kamerę, śledzącą... bynajmniej nie twarze dziewcząt, liczne sceny kąpielowe, czy epatowanie ujęciami bielizny. Z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że to, co wyrabia wspomniane „trio zboczeńców” oraz pewne konsekwencje ich działań zdecydowanie przekraczają granice dobrego smaku. Ale cóż, serie takie jak ta, jeśli zawierają elementy komediowe, mają raczej wywołać spastyczne napady rechotania, a nie normalny śmiech.

Również główny wątek romansowy jest porażką – typowo azjatycki fatalizm, twierdzenie, że wszystko jest z góry przesądzone przez los i niewiele da się zmienić, to już chyba nawet w Japonii wyszło z mody. A szkoda, bo – dokonana po nieudanym OAV – zmiana studia zdziałała cuda. Tła są ładne i szczegółowe. Projekty postaci poprawiono i dopracowano, a animacja jest bez zarzutu. Na dodatek mamy dość czasu, by trochę lepiej poznać, bądź co bądź, liczne grono bohaterów. Przyzwoita jest też ilustracja muzyczna, a animacji początkowej towarzyszy żwawa, dobrze pasująca do całości piosenka.

Wszyscy miłośnicy gatunku, których nie odstrasza drakońska dawka fanserwisu, bądź uznają go za zaletę, będą zadowoleni i obejrzą serię z przyjemnością.